Odebraliśmy zdjęcia z sesji noworodkowej Tobiaszka. Jestem zachwycona i nie mogę się napatrzeć! Kolejny raz współpracowaliśmy z genialną Eweliną Barańską i kolejny ogromnie ją polecam. Myślałam, że podczas sesji brzuszkowej jej usługi osiągnęły szczyt profesjonalizmu, jednak to o się działo na sesji Tobiaszka przeszło moje wyobrażenie. Nie miałam pojęcia, że zaklinacze dzieci istnieją! Podejście i cierpliwość Eweliny to coś za co powinni jej pomnik wystawić - serio! Podczas gdy większość dzieci śpi w czasie sesji, zwłaszcza gdy wcześniej się je wymęczy w domu, nasz ciekawski Pan Tobiaszewski ani myślał się zdrzemnąć. O nie! Takie rozrywki miałyby go ominąć? Co to, to nie! Gdy tylko zobaczył błyskające flesze, był nimi tak zainteresowany, że ostatnią rzeczą jaką miał w planach był sen. Cała sesja trwała 5 godzin. Masakra! Jedak czas ten tak cudownie nam upływał, że nawet tego nie odczuliśmy. Nasz mały model zasnął na krótką chwilę i wtedy próbowaliśmy zrobić kilka zdjęć "na śpiocha", jednak nie trwało to zbyt długo, a gdy się obudził, chyba w proteście, że pozwoliliśmy mu zasnąć i ominęło go kilka ujęć, postanowił zrobić kupkę, pięć razy, raz za razem, prosto na mamusię! Myślicie, że to niemożliwe? Możliwe! No ok, nie był to kupa jedna po drugiej, dzielił je czas, który wystarczył na powycieranie mnie, a gdy tylko czysta brałam go na ręce by zrobić sobie z nim zdjęcie, mój mały obsraniec znów przystępował do akcji ;) Jednak każda mama wie, że lepiej dać się obsrać, niż gdyby dzieciątko miało się męczyć z bolącym brzuszkiem. To chyba jeden z wymiarów miłości matczynej ;) A teraz już pora na efekty naszej współpracy :)
Dziś wpis bardzo intymny, jednak nie chcę aby jakakolwiek chwila tego dnia mi umknęła, dnia, który zmienił moje życie raz na zawsze, dnia, w którym mój cudowny synuś przyszedł na świat. Teoretycznie były to dwa dni, gdyż wszystko zaczęło się 2 listopada 2016 roku. Na ten dzień miałam wyznaczony termin stawienia się w szpitalu, jeśli mały kawaler nie zechce przyjść na ten świat o własnych siłach. Niestety nie był on zainteresowany rodzeniem się w terminie, który był przewidziany na 24 października. W środę udaliśmy się więc do żorskiego szpitala. Dlaczego akurat Żory? Głównie dlatego, że szpital ten ma możliwość wynajęcia pokoju rodzinnego, w którym przebywa się po porodzie wraz z mężem, a na tym by się nie rozstawać ani na chwilę zależało nam najbardziej. Wtedy maleństwo jest od samego początku ze swoimi rodzicami, a mama otrzymuje ogromne wsparcie ze strony tatusia.
Gdy o godzinie 8:00 stawiliśmy się na izbie przyjęć, okazało się, że zgodnie z procedurami muszę zostać przyjęta na oddział i położyć się na sali ogólnej. Tak też się stało. Po przeprowadzeniu ze mną wywiadu i wypełnieniu sterty papierów skierowano mnie na salę, gdzie miałam czekać na obchód i badanie. Tobiaszkowy tatuś był przy mnie cały czas. Podpięto mnie pod KTG, które wskazywało na konkretne skurcze co 9 minut, jednak dla mnie były one ledwo wyczuwalne i nie prowadziły one do jakiegokolwiek rozwoju akcji. Następnie przebadał mnie ordynator twierdząc, że mam 3 centymetrowe rozwarcie, ale że nic się póki co nie dzieje. Wróciłam na salę gdzie miałam czekać na usg. Okazało się, że mój lekarz prowadzący jest akurat na oddziale i to on będzie mnie dalej badał. Podczas usg okazało się, że młody waży 3900g z marginesem błędu +/- 600g - tak byłam przerażona, że lada moment mogę rodzić 4,5kg klocka, jednak cały czas pocieszałam się, ze może jednak wyskoczy maleństwo o wadze 3300g. Dodatkowo dr zmartwił mnie tym, że główka jest jeszcze wysoko i on nie sądzi, żeby cokolwiek samo się rozwinęło z tych moich skurczyków. Byłam pewna, że od razu dostanę kroplówkę na wywołanie porodu, jednak gdy zapytałam o dalsze procedury dowiedziałam się, że kroplówkę dostanę najszybciej jutro, a jeśli do niedzieli nic nie ruszy to będą mnie ciąć. Oburzyłam się ogromnie, po co zwlekać, żartując sobie, że raz mój syn 2 listopada ma imieniny, a dwa, nie mam zamiaru kisić się na oddziale czekając nie wiadomo na co, skoro takie skurczyki i objawy porodu mam od dwóch tygodni, co do tej pory nie prowadziło do jakiegokolwiek rozwoju sytuacji. Doktorek się tylko uśmiechnął i podsunął mi kartkę do podpisania zgody na podanie oksytocyny. Cała w skowronkach mogłam udać się na porodówkę. Idąc korytarzem minęliśmy świeżo upieczonych rodziców, którzy ładowali się do pokoju rodzinnego, z którego mieliśmy skorzystać, a jako że pokój jest tylko jeden, to obowiązuje zasada; kto pierwszy, ten lepszy, widok ten mnie załamał. "Nie będziemy razem. Będę upchnięta na w sali z inną mamą. Wojtka przy nas nie będzie... Cały plan się posypał" myślałam starając się skupić na tym, ze mimo tych niedogodności najważniejsze, żeby Tobiaszek urodził się cały i zdrowy, a na bycie razem będziemy mieli całe życie. Dotarliśmy na salę porodową.
Wojtek był przy mnie cały czas, położne choć mało kontaktowe nie robiły problemu. Podano mi kroplówkę i podpięto pod KTG. Z każdą chwilą skurcze pisały się coraz większe, a czas między nimi skracał się z 9 minut na 6, z 6 minut na 3, maszyna pisała skurcze na maksa, a ja? A ja oczywiście nic nie czułam. Żartowałam sobie mężem, siedziałam na fejsie, rozmawiałam z mamą, ciotkami i przyjaciółkami, a skurcze momentami przegapiałam. Po jakimś czasie zaprowadzono nas do pokoju z piłkami i innymi akcesoriami, które miały pomóc rodzącej. Tak też wzięłam się do roboty. Usiadłam na piłce i trzymając w jednej ręce kroplówkę, w drugiej tarmosząc się za sutka z nadzieją na wytworzenie naturalnej oksytocyny zaczęłam skakać, tak żeby lokatora wykurzyć z mojego brzuszka. Jednak to też nie przyniosło większych rezultatów. Całe szczęście miałam stały dostęp do sieci, więc moje wariatki z lat studenckich mnie zabawiały, thx bitches! a rodzina wspierała.
Gdy o godzinie 8:00 stawiliśmy się na izbie przyjęć, okazało się, że zgodnie z procedurami muszę zostać przyjęta na oddział i położyć się na sali ogólnej. Tak też się stało. Po przeprowadzeniu ze mną wywiadu i wypełnieniu sterty papierów skierowano mnie na salę, gdzie miałam czekać na obchód i badanie. Tobiaszkowy tatuś był przy mnie cały czas. Podpięto mnie pod KTG, które wskazywało na konkretne skurcze co 9 minut, jednak dla mnie były one ledwo wyczuwalne i nie prowadziły one do jakiegokolwiek rozwoju akcji. Następnie przebadał mnie ordynator twierdząc, że mam 3 centymetrowe rozwarcie, ale że nic się póki co nie dzieje. Wróciłam na salę gdzie miałam czekać na usg. Okazało się, że mój lekarz prowadzący jest akurat na oddziale i to on będzie mnie dalej badał. Podczas usg okazało się, że młody waży 3900g z marginesem błędu +/- 600g - tak byłam przerażona, że lada moment mogę rodzić 4,5kg klocka, jednak cały czas pocieszałam się, ze może jednak wyskoczy maleństwo o wadze 3300g. Dodatkowo dr zmartwił mnie tym, że główka jest jeszcze wysoko i on nie sądzi, żeby cokolwiek samo się rozwinęło z tych moich skurczyków. Byłam pewna, że od razu dostanę kroplówkę na wywołanie porodu, jednak gdy zapytałam o dalsze procedury dowiedziałam się, że kroplówkę dostanę najszybciej jutro, a jeśli do niedzieli nic nie ruszy to będą mnie ciąć. Oburzyłam się ogromnie, po co zwlekać, żartując sobie, że raz mój syn 2 listopada ma imieniny, a dwa, nie mam zamiaru kisić się na oddziale czekając nie wiadomo na co, skoro takie skurczyki i objawy porodu mam od dwóch tygodni, co do tej pory nie prowadziło do jakiegokolwiek rozwoju sytuacji. Doktorek się tylko uśmiechnął i podsunął mi kartkę do podpisania zgody na podanie oksytocyny. Cała w skowronkach mogłam udać się na porodówkę. Idąc korytarzem minęliśmy świeżo upieczonych rodziców, którzy ładowali się do pokoju rodzinnego, z którego mieliśmy skorzystać, a jako że pokój jest tylko jeden, to obowiązuje zasada; kto pierwszy, ten lepszy, widok ten mnie załamał. "Nie będziemy razem. Będę upchnięta na w sali z inną mamą. Wojtka przy nas nie będzie... Cały plan się posypał" myślałam starając się skupić na tym, ze mimo tych niedogodności najważniejsze, żeby Tobiaszek urodził się cały i zdrowy, a na bycie razem będziemy mieli całe życie. Dotarliśmy na salę porodową.
Po 5 godzinach kroplówkę odłączono i kazano mi wrócić na oddział, na salę ogólną. W tym momencie ogarnął mnie kolejny dołek. Musieliśmy się rozstać na noc. Czułam się beznadziejnie. Przygnębiona, że jestem tak beznadziejna, że nie potrafię urodzić własnego dziecka, bałam się, że z moim szczęściem pewnie akcja zacznie się w nocy, gdy Wojtka nie będzie przy mnie... Miałam dość. Ze łzami w oczach pożegnaliśmy się, a W. pojechał do domu. Nie mogłam spać, bałam się, tęskniłam, czułam delikatne skurcze, byłam emocjonalnie wykończona... W nocy robiono mi KTG, położne doglądały czy wszystko ok. Rano, po godzinie 7, odszedł mi czop i zaczęły sączyć się wody płodowe. Zadzwoniłam po W. z nadzieją, że może teraz zacznie się coś dziać i poszłam zgłosić sprawę położnym. Miałam czekać na obchód i ordynatora, gdy ten przyszedł i mnie przebadał, stwierdził, że wody odchodzą i pora na kolejną dawkę kroplówki z oksytocyną. Kazali mi się spakować, zabrać wszystkie swoje rzeczy i udać się na porodówkę. Przyszła po mnie położna, a w miedzy rozmawiałam z W., który już dojeżdżał do szpitala. Gdy położna usłyszała, że lada moment będzie dostałam kolejny cios, powiedziała mi, że i tak nie wpuszczą go teraz na porodówkę, dopiero jak poród się zacznie. Nie rozumiałam tego, zwłaszcza, że poprzedniego dnia nikt nie robił problemu i mógł mi towarzyszyć. Bezradna pozbierałam swoje graty i udałam się za nią. Procedura jak dnia poprzedniego. KTG, kroplówka i czekamy. Nie minęło pięć minut, podchodzi położna i mówi, że mam bardzo upartego męża, bo ten stoi pod drzwiami porodówki i choć mu powiedziała, że może sobie iść to ten ani drgnął. Więc ją uświadomiłam, że on jest przygotowany, ma prowiant i ciuchy ze sobą bo mieliśmy mieć pokój rodzinny, więc znając go to on się nigdzie nie ruszy. Ta uśmiechnęła się do mnie i powiedziała: "No to będziemy musiały jakoś go przemycić". Popłakałam się ze szczęścia, że będzie przy mnie. I tak trwaliśmy razem z nadzieją, że lada moment kroplówka zdziała cuda, zwłaszcza, że skurcze już nie tylko były widoczne na monitorze, ale zaczynałam je czuć. Po godzinie położna mnie zbadała, jednak tam zero postępu, wciąż 3 cm rozwarcia. Kazała mi iść pod ciepły prysznic i zaaplikować sobie czopki na rozwarcie. Pojawiła się kolejna nadzieja. Skakałam sobie pod prysznicem na piłce, polewając się ciepłą wodą, która łagodziła ból. Po powrocie na salę trafiliśmy na bóle parte dziewczyny z sali obok. Cała druga faza trwała u niej całe pięć minut, fakt, że słyszał ją cały szpital, ale załatwiła sprawę ekspresowo. Pomyślałam sobie wtedy, że marzę o takim porodzie, na co W. zareagował zupełnie inaczej, twierdząc, że to jakiś hard-core i że ma nadzieję, że u mnie pójdzie lepiej :P Gdy lekarz skończył odbierać poród przyszedł mnie zbadać, dogłębnie zbadać... Stwierdził, że jeśli po takim badaniu nic nie ruszy to wisi nade mną widmo cesarki. Miałam dość. Rozmawiałam z wieloma osobami, które rodziły SN oraz przez CC i miały porównanie, to jednak poród SN, choć bardzo bolesny, wygrywał ze względu na to, że po kilku godzinach bólu wraca się szybko do formy, w przeciwieństwie do CC. Pokrzepiające były coraz to bardziej bolesne skurcze, które były już co minutę, więc liczyłam, że zaraz się coś rozkręci... nie rozkręciło się... wrócił lekarz by wykonać kolejne badanie. Rozwarcie bez zmian, a podczas badania stwierdził, że podejrzewa asynklityzm, więc maluszek nie ma szans na prawidłowe wstawienie się i wydostanie, dlatego tniemy, zwłaszcza, że odeszły mi wody. Zebrali się lekarze z masą informacji i po tysiące zgód. Byłam przerażona. Jednak wiedziałam, że lada moment moje maleństwo będzie na tym świecie i tylko to się wtedy liczyło. Pożegnałam się z Wojtusiem i zabrano mnie na salę operacyjną. Podano znieczulenie do kręgosłupa i zaczęła się cała akcja. Lekarz był genialny. Żartował sobie i starał się rozluźnić atmosferę. Sama cesarka odczuwalna. Nie czułam bólu, a każdy ich ruch. Tak jakby chcieli Tobiaszka wyszarpać mi spod żeber, aż momentami mi tchu brakowało.
Dokładnie o 16:20 poczułam, że moje dziecko przyszło na świat. I ku mojemu zdziwieniu pokazali mi tylko dowód na to, że urodził mi się syn. Tak więc, nie wiedząc jak moje dziecko wygląda, za to w 100% pewna, że ma oba jajka, czekałam, aż mnie pozszywają. Momentami miałam ochotę krzyczeć żeby się streszczali, ale bałam się, że spartaczą robotę, więc siedziałam grzecznie cicho. Gdy już byłam gotowa przewieziono mnie do sali porodowej, a tam zastałam najpiękniejszy widok w swoim życiu. Ojciec i syn. Wtuleni. Szczęśliwi. Tak błogo siedzący. Kamień spadł mi z serca, bo wiedziałam, że mój synuś jest w najbezpieczniejszym miejscu na ziemi, w objęciach swojego ojca... Po chwili zabrali Tobiaszka tatusiowi i położyli go na moich piersiach. Moja mała kruszynka. Był cudowny, idealny, najpiękniejszy. Od razu przyssał się do piersi, mój dzielny chłopczyk. Zaczęli nas wieźć do sali poporodowej. A my wciąż, słodko wtuleni w siebie. Nie myślałam wtedy o niczym innym tylko o nim, o tym, że już jest przy mnie, cały i zdrowy.
Gdy dowieźli nas na salę dotarło do mnie, że lada moment przyjdzie nam się pożegnać z tatusiem, że zabiorą mi go na noc, bo nie mogę nawet głowy unosić, że nie tak to wszystko miało wyglądać... Jednak jedno spojrzenie na mojego cukiereczka rekompensowało mi wszystko. Byliśmy we troje. Szczęśliwi jak nigdy, przerażeni, ale spełnieni - RODZICE. Chyba w tamtej chwili kochaliśmy się mocniej niż kiedykolwiek. Po jakimś czasie do szpitala dojechali moi rodzice, by zobaczyć swojego wnuka. Zauroczył ich od razu. Nie pobyli z nim zbyt długo, bo godziny odwiedzin się kończyły i nadeszła chwila by zostawić mnie samą... Chwila, której tak bardzo się bałam... Pielęgniarki zabrały mojego synusia na noc, a ja martwiłam się czy się nim dobrze zaopiekują, czy nie będzie płakał taki sam, samiuteńki... Położne kazały mi się pożegnać z mężem i czekać na obchód. Chciało mi się wyć, w najpiękniejszej chwili mojego życia rozdzielają mnie z moimi mężczyznami, kolejny raz pomyślałam, że przecież to nie tak miało być! W nocy średnio spałam. Wracało czucie, nasilał się ból. Myślami byłam przy moim skarbie, zastanawiając się czy to płaczące dziecko to przypadkiem nie on. "Byle do 5:30" myślałam, o tej godzinie miałam dostać go do karmienia. Niestety. Gdy pora ta nadeszła dziecka mi nie przyniesiono. W mojej głowie kłębiło się tysiąc myśli, byłam przerażona. Gdy tylko pojawiła się położna zaczęłam dopytywać. Okazało się, że Tobiaszek wymiotował wodami płodowymi i nie mogli mi go dać na karmienie. Gdy pytałam jak mu noc minęła to usłyszałam, że mimo tego, że wymiotował był bardzo grzeczny i spał. Nawet nie wnikałam czy to prawda. Całe szczęście. O 7 miała pojawić się u mnie rehabilitantka żeby postawić mnie na nogi. Był to najgorszy moment podczas całego pobytu w szpitalu. Pani rehabilitantka, bardzo sympatyczna, powoli pomogła mi usiąść na łóżku, wyjaśniła, że jak wstaniemy będzie kręcić mi się w głowie i mogę nawet stracić przytomność. Prawa noga, lewa, już prawie dotykałam podłogi. Brzuch bolał mnie niemiłosiernie (wcześniej otrzymałam tylko paracetamol od bólu, przy karmieniu piersią mocniejsze środki nie wchodziły już w grę). Musiałam się podnieść. Gdy stanęłam na równe nogi myślałam, że bebechy wylądują mi na podłodze. Automatycznie złapałam się za brzuch. Zacisnęłam zęby i małymi tip-topami zaczęłyśmy iść w stronę łazienki. Stanęłam pod prysznicem i słyszę: "może Pani wziąć prysznic". Ale jak wziąć prysznic skoro stoję w piżamie? Jak zdjąć piżamę skoro muszę trzymać brzuch bo innej opcji nie widzę? Miałam dość. Weszła do nas pani położna twierdząc, że ona się mną zajmie, a rehabilitantka może już pójść. Gdy tylko jedna wyszła, od drugiej słyszę: "No szybciej, ściągaj tą piżamę, nie przesadzaj, ruszaj się". MASAKRA! Tyle niecenzuralnych słów cisnęło mi się na usta, ale nie miałam nawet siły się z nią przepychać. Po kilku minutach jakoś się udało. Wzięłam prysznic, żółwim tempem wróciłam do łóżka i miałam ochotę wyć. Zastanawiałam się jak dam radę opiekować się moim maleństwem skoro sama ze sobą sobie nie radzę... Zadzwoniłam do W., który już do mnie jechał. Gdy dotarł do szpitala okazało się, że pokój rodzinny tego dnia się zwalnia. Była to najlepsza informacja tego dnia. Już za kilka chwil będziemy razem, we troje. Jak tylko mogliśmy udać się do pokoju, to nawet ból mi nie przeszkadzał, żeby przejść na drugi koniec oddziału, dostałam takiego powera, że nikt nie był w stanie mnie zatrzymać. Pokój z łazienką i święty spokój, wsparcie najbliższych i możliwość tulenia mojego synusia. Cudownie!
Nasz pobyt w pokoju trwał dwa dni, jednak nie wyobrażam sobie innej opcji, nie wiem jak wyglądałby ten czas w szpitalu na ogólnej sali, bez tatusia, który spisał się na medal. Gdy na niego patrzyłam łzy szczęścia same cisnęły się do oczu. Opiekował się naszym maleństwem, jak najcenniejszym skarbem, wyglądał przy tym jak gdyby zajmował się tym pół życia. Niczego się nie bał, był czuły i delikatny. Nasz tato-bohater! Do końca życia będę mu wdzięczna za to w jaki sposób wszedł w nową rolę, za to ile ciepła i serca okazał nam w tych pierwszych dniach razem, za to jak się troszczył o mnie i mi pomagał. Wiem, że to głównie dzięki niemu szybciej wróciłam do siebie. Mam najwspanialszego męża na świece, a mój syn wygrał na loterii mając takiego tatusia.
W niedzielę okazało się, że Tobiaszek jest gotowy do wyjścia i jeśli tylko chcemy i czuję się na siłach możemy opuścić szpital. Dwa razy się nie zastanawiałam. Mimo bardzo dobrej opieki, intymności własnego pokoju z łazienką i pełnego wyżywienia dla całej rodziny, nie ma jak w domu. Chciałam już wrócić i być u siebie. Tak też zrobiliśmy. Po 4 dniach w szpitalu pojechaliśmy do domu.
Cztery tygodnie wspólnego życia za nami więc pora na refleksję odnośnie wyprawki. Dziś na tapecie wyprawka dla mamy, która przyda się również do szpitala. Już wiem, co okazało się niezbędne, a co kupiłam zupełnie bez sensu. Przy okazji kolejnego dziecka wpis będzie moją ściągą i sposobem na szybkie zakupy.
Większość rzeczy do higieny kupowałam online w aptece gemini. Bardzo dużo z nich się przydało, a niektóre pozostały niewykorzystane m.in. przez cesarskie cięcie, a nie poród naturalny, na który się nastawiałam.
DLA MAMY:
1. Tantum Rosa - podobno świetny produkt do podmywania się po porodzie naturalnym. Kupiłam, jednak nie skorzystałam
2. Canpol majtki poporodowe, jednorazowe, roz. L (5 szt.) - użyłam może 1 sztukę w pierwszy dzień po cc, gdyż odchody poporodowe były nawet obfite i majtki te podtrzymywały mi podkład. Ich duży rozmiar sprawiał, że były one luźniejsze i gumka nachodziła wysoko, aż do pępka, co nie podrażniało rany po cięciu.
3. Canpol, majtki poporodowe, wielorazowe siateczkowe, roz. L/XL 2x2szt.) - wygodniejsze od tych jednorazowych, bardziej przylegają do ciała, jednak są stosunkowo niskie i bałam się, że będą mi nachodzić na ranę, jednak bardzo się przyjadą do podtrzymywania podkładu. U mnie odchody po jednym dniu były już niewielkie, dlatego przerzuciłam się na majtki bawełniane i duże podpaski. Nie musiałam wietrzyć krocza, więc takie siateczkowe majtki nie były już potrzebne.
4. Canpol, podkłady poporodowe, wysokochłonne (2x10 szt.) - zużyłam może 3-4 sztuki, a byłam nastawiona, że będę miała ich za mało - kolejny raz zasługa cięcia cesarskiego.
5. Canpol, podkłady poporodowe, ultrachlonne, oddychające, na noc (10 szt.) - nie otworzyłam nawet opakowania.
6. Podkłady higieniczne, Seni Soft, 90cmx60cm (2x5 szt.) - przydały się bardzo, dla własnego komfortu cały czas miałam podłożony podkład na łóżku, nie tylko podczas porodu, ale również na sali poporodowej. Resztę podkładów wykorzystałam przy zmianie pieluszki, świetnie nadają się na przewijak, można nawet przeciąć je na pół i są bardziej wydajne. Nawet po porodzie dokupiliśmy jeszcze dwie paczki, bo młody lubi sikać podczas przewijania, a podkłady są superchłonne.
7. Medela, herbatka Bocianek - herbatę piję do dziś. Przydaje się herbatka na laktację bardzo, nawet jeśli daje efekt placebo;) warto wiedzieć, że coś się pije żeby rozkręcić produkcję mleka, a w smaku nie jest zła :)
8. Szare mydło w płynie - najlepsze do higieny w połogu. Dobrze kupić w płynie ze względu na wygodę. Szare mydło jest bezzapachowe, więc nie drażni maluszka. Korzysta z niego także mój mąż, więc warto zaopatrzyć się w większą ilość.
9. Johnson's Baby, wkładki laktacyjne (50 szt.) - choć nie miałam nawału i nie leci ze mnie samoistnie mleko to kupiłam ostatnio kolejne opakowanie. Wkładki przydają się podczas stosowania maści na obolałe sutki, czy podczas karmienia, gdy karmiąc z jednej piersi mamy wyciek z drugiej.
10. Maltan, maść do pielęgnacji brodawek sutkowych - maść redukuje ból i obrzęki. Ja całe szczęście nie miałam dużych problemów z sutkami, bo maluszek od razu super się przystawił do piersi, jednak i tak ją stosuję gdy czasem są nadwrażliwe. Dodatkowo maści nie trzeba zmywać przed karmieniem, co jest dużym ułatwieniem.
11. Canpol, laktator elektryczny, EasyStart - laktator ściąga mniej pokarmu i w dłuższym czasie niż dziecko, jednak dla mnie to nic przyjemnego i trwa zdecydowanie za długo. Nie wyobrażam sobie w takim wypadku laktatora ręcznego. Zobaczymy jak będzie dalej i czy wystarczy mi cierpliwości żeby pokarm odciągać (a przydałoby się robić zapasy). Jednak chyba lepiej zainwestować w laktator Medela, który ma najlepsze opinie, choćby używany, ale głowy nie daję, bo nie używałam.
12. Podpaski na noc XL - w moim przypadku bardzo się sprawdziły, gdyż korzystałam z nich już trzeciego dnia. Odchody poporodowe z czasem są coraz to mniejsze dlatego warto mieć wygodne podpaski i częściej je zmieniać, niż bujać się z ogromnym podkładem miedzy nogami ;)
13. Czopki glicerynowe - po porodzie często jest problem z wypróżnieniem się, dlatego czopki mogą być pomocne
14. Piżamy + szlafrok - ja miałam 3 piżamy. Jedną kupiłam najtańszą z głęboko zapinanymi guzikami, najtańszą bo miała być do porodu, więc na wypadek gdybym bardzo ją poplamiła nie byłoby mi żal jej wyrzucić, z głęboko zapinanymi guzikami po to, by w momencie kangurowania dziecko zmieściłoby się na klatkę i mogłabym je piżamą okryć żeby nie było mu zimno. Dwie pozostałe piżamy i bawełniany szlafrok kupiłam z firmy Italian Fashion i sprawdzają się super. Są to piżamy dla karmiących, więc bardzo wygodne, gdy robi się za bar mleczny, bawełna jest przyjemna, a po praniu nic się z nimi nie dzieje. Szlafrok kupiłam do kompletu, bawełniany, nie jakiś super gruby, na porodówce i salach poporodowych jest bardzo ciepło.
15. Biustonosze do karmienia - ja zaopatrzyłam się w staniki do karmienia na allegro, w trzech standardowych kolorach: białym, czarnym i beżowym. Jeśli jest się posiadaczką niewielkiego biustu najlepsze są takie bez jakichkolwiek drutów. W moim przypadku, gdzie mój biust jest ogromny, nie wyobrażam sobie biustonosza bez fiszbin, dlatego mam staniki z drutem od spodu i akurat u mnie nie powodują one zastojów, stanów zapalnych czy zatkanych kanalików, thanks God!
16. Kapcie + klapki - polecam wziąć na poród klapki gumowe, w których można wejść pod prysznic, a na sam pobyt w szpitalu po porodzie wygodne kapcie.
Oprócz rzeczy z powyższej listy, które zapewne trzeba będzie zakupić, warto z domu zabrać do szpitala:
17. Przybory toaletowe:
◦ szampon i odżywka do włosów+ suchy szampon
◦ krem do twarzy/do ciała
◦ pomadka ochronna do ust - podczas porodu bardzo zasychają usta!
◦ grzebień/szczotka
◦ gumka do włosów
◦ szczoteczka i pasta do zębów
18. Ręczniki - warto zabrać kilka, w różnych rozmiarach.
19. Ręczniki jednorazowe - w przypadku obfitego krwawienia po porodzie warto korzystać z ręczników jednorazowych.
20. Papier toaletowy - różnie z nim w szpitalach bywa ;)
21. Małe lusterko + kosmetyki do makijażu i demakijażu - jeśli odczuwamy potrzebę zrobienia makijażu. Ja osobiście miałam kosmetyki w szpitalu i podczas wizyt teściów delikatnie się poprawiłam ;)
22. Woda niegazowana - dla wygody najlepiej z "dziubkiem". Podczas porodu zasycha nam w ustach, a po porodzie podczas karmienia piersią ogromnie suszy.
23. Chusteczki higieniczne
24. Kubek, sztućce + ściereczka - wiele szpitali zaleca zabranie własnych przyborów kuchennych z domu.
25. Ładowarka do telefonu
26. Suszarka do włosów
27. Nakładka na toaletę - jeśli rodzimy w publicznym szpitalu i trafiamy na salę poporodową gdzie nie jesteśmy sami, to polecam zaopatrzyć się w kilka nakładek na toaletę. To groszowe sprawy, a jednak ma się komfort, żeby po ludzku skorzystać z toalety, a nie ze świeżymi ranami załatwiać się "na Małysza".
28. Coś lekkiego do zjedzenia w trakcie porodu dla siebie i osoby towarzyszącej - w niektórych szpitalach nie pozwalają nic jeść podczas porodu, jednak gdy akcja przebiega bardzo długo warto coś lekkiego, co nie będzie nam zalegać w żołądku na wypadek cesarki, przemycić do szpitala. Ja podjadałam czekoladę i piłam izotoniki ;)
Poza rzeczami, które weźmiemy do szpitala, w domu bardzo przydają się:
29. Rogal do karmienia - ja mam kurę babci Dany i bardzo sobie chwalę. Karmienie czy trzymanie dziecka na rękach staje się dużo łatwiejsze gdy możemy się czymś podeprzeć. Niektóre dziewczyny kupują już podczas ciąży duże rogale (np. cebuszki) i używają je początkowo do spania czy podtrzymania kręgosłupa, a później podczas karmienia, a gdy dziecko śpi służą jako kojec.
30. Dr Browns, woreczki do przechowywania pokarmu (25 szt.) - póki co mam zamrożony pokarm w jednej saszetce, jednak woreczki są lepsze od pojemniczków, bo zajmują mniej miejsca w zamrażarce.
Witaminy - po porodzie nadal łykamy witaminki z dha!
Dodatkowo, po cesarce cudownym wynalazkiem okazał się pas poporodowy, polecony przez rehabilitantkę, która mnie pionizowała. Nie należy go używać cały czas, może on rozleniwić mięśnie, a dodatkowo ranę powinno się wietrzyć żeby ładnie się goiła, ale w momencie gdy trzeba wstać i się ruszać to pas bardzo ułatwia zadanie.
Poza tym, słyszałam, że wiele osób chwali sobie koła poporodowe, albo korzysta z najzwyklejszych kół do pływania dla dzieci, takich dmuchanych. Dzięki temu tyłek nie boli podczas siedzenia ;)
Lista wydaje się długa, ale z mojego doświadczenia po pierwsze lepiej kupić mniej rzeczy (a nie po kilka opakowań, tak ja zrobiłam to ja i teraz w szafkach upycham podkłady poporodowe;)), w szpitalach lub w bliskim sąsiedztwie zazwyczaj są apteki, gdzie w razie potrzeby można dokupić brakujące rzeczy i poprosić kogoś bliskiego, by przywiózł je do szpitala. Ja spakowałam się w walizkę, w której miałam najpotrzebniejsze rzeczy do porodu, całą resztę miałam spakowaną w torbie w samochodzie i w razie potrzeby mój mąż dostarczał to czego mi brakowało.