PODRÓŻ NA DRUGĄ STRONĘ BRZUSZKA

01:00

Dziś wpis bardzo intymny, jednak nie chcę aby jakakolwiek chwila tego dnia mi umknęła, dnia, który zmienił moje życie raz na zawsze, dnia, w którym mój cudowny synuś przyszedł na świat. Teoretycznie były to dwa dni, gdyż wszystko zaczęło się 2 listopada 2016 roku. Na ten dzień miałam wyznaczony termin stawienia się w szpitalu, jeśli mały kawaler nie zechce przyjść na ten świat o własnych siłach. Niestety nie był on zainteresowany rodzeniem się w terminie, który był przewidziany na 24 października. W środę udaliśmy się więc do żorskiego szpitala. Dlaczego akurat Żory? Głównie dlatego, że szpital ten ma możliwość wynajęcia pokoju rodzinnego, w którym przebywa się po porodzie wraz z mężem, a na tym by się nie rozstawać ani na chwilę zależało nam najbardziej. Wtedy maleństwo jest od samego początku ze swoimi rodzicami, a mama otrzymuje ogromne wsparcie ze strony tatusia. 
Gdy o godzinie 8:00 stawiliśmy się na izbie przyjęć, okazało się, że zgodnie z procedurami muszę zostać przyjęta na oddział i położyć się na sali ogólnej. Tak też się stało. Po przeprowadzeniu ze mną wywiadu i wypełnieniu sterty papierów skierowano mnie na salę, gdzie miałam czekać na obchód i badanie. Tobiaszkowy tatuś był przy mnie cały czas. Podpięto mnie pod KTG, które wskazywało na konkretne skurcze co 9 minut, jednak dla mnie były one ledwo wyczuwalne i nie prowadziły one do jakiegokolwiek rozwoju akcji. Następnie przebadał mnie ordynator twierdząc, że mam 3 centymetrowe rozwarcie, ale że nic się póki co nie dzieje. Wróciłam na salę gdzie miałam czekać na usg. Okazało się, że mój lekarz prowadzący jest akurat na oddziale i to on będzie mnie dalej badał. Podczas usg okazało się, że młody waży 3900g z marginesem błędu +/- 600g - tak byłam przerażona, że lada moment mogę rodzić 4,5kg klocka, jednak cały czas pocieszałam się, ze może jednak wyskoczy maleństwo o wadze 3300g. Dodatkowo dr zmartwił mnie tym, że główka jest jeszcze wysoko i on nie sądzi, żeby cokolwiek samo się rozwinęło z tych moich skurczyków. Byłam pewna, że od razu dostanę kroplówkę na wywołanie porodu, jednak gdy zapytałam o dalsze procedury dowiedziałam się, że kroplówkę dostanę najszybciej jutro, a jeśli do niedzieli nic nie ruszy to będą mnie ciąć. Oburzyłam się ogromnie, po co zwlekać, żartując sobie, że raz mój syn 2 listopada ma imieniny, a dwa, nie mam zamiaru kisić się na oddziale czekając nie wiadomo na co, skoro takie skurczyki i objawy porodu mam od dwóch tygodni, co do tej pory nie prowadziło do jakiegokolwiek rozwoju sytuacji. Doktorek się tylko uśmiechnął i podsunął mi kartkę do podpisania zgody na podanie oksytocyny. Cała w skowronkach mogłam udać się na porodówkę. Idąc korytarzem minęliśmy świeżo upieczonych rodziców, którzy ładowali się do pokoju rodzinnego, z którego mieliśmy skorzystać, a jako że pokój jest tylko jeden, to obowiązuje zasada; kto pierwszy, ten lepszy, widok ten mnie załamał. "Nie będziemy razem. Będę upchnięta na w sali z inną mamą. Wojtka przy nas nie będzie... Cały plan się posypał" myślałam starając się skupić na tym, ze mimo tych niedogodności najważniejsze, żeby Tobiaszek urodził się cały i zdrowy, a na bycie razem będziemy mieli całe życie. Dotarliśmy na salę porodową. 
Wojtek był przy mnie cały czas, położne choć mało kontaktowe nie robiły problemu. Podano mi kroplówkę i podpięto pod KTG. Z każdą chwilą skurcze pisały się coraz większe, a czas między nimi skracał się z 9 minut na 6, z 6 minut na 3, maszyna pisała skurcze na maksa, a ja? A ja oczywiście nic nie czułam. Żartowałam sobie mężem, siedziałam na fejsie, rozmawiałam z mamą, ciotkami i przyjaciółkami, a skurcze momentami przegapiałam. Po jakimś czasie zaprowadzono nas do pokoju z piłkami i innymi akcesoriami, które miały pomóc rodzącej. Tak też wzięłam się do roboty. Usiadłam na piłce i trzymając w jednej ręce kroplówkę, w drugiej tarmosząc się za sutka z nadzieją na wytworzenie naturalnej oksytocyny zaczęłam skakać, tak żeby lokatora wykurzyć z mojego brzuszka. Jednak to też nie przyniosło większych rezultatów. Całe szczęście miałam stały dostęp do sieci, więc moje wariatki z lat studenckich mnie zabawiały, thx bitches! a rodzina wspierała.
Po 5 godzinach kroplówkę odłączono i kazano mi wrócić na oddział, na salę ogólną. W tym momencie ogarnął mnie kolejny dołek. Musieliśmy się rozstać na noc. Czułam się beznadziejnie. Przygnębiona, że jestem tak beznadziejna, że nie potrafię urodzić własnego dziecka, bałam się, że z moim szczęściem pewnie akcja zacznie się w nocy, gdy Wojtka nie będzie przy mnie... Miałam dość. Ze łzami w oczach pożegnaliśmy się, a W. pojechał do domu. Nie mogłam spać, bałam się, tęskniłam, czułam delikatne skurcze, byłam emocjonalnie wykończona... W nocy robiono mi KTG, położne doglądały czy wszystko ok. Rano, po godzinie 7,  odszedł mi czop i zaczęły sączyć się wody płodowe. Zadzwoniłam po W. z nadzieją, że może teraz zacznie się coś dziać i poszłam zgłosić sprawę położnym. Miałam czekać na obchód i ordynatora, gdy ten przyszedł i mnie przebadał, stwierdził, że wody odchodzą i pora na kolejną dawkę kroplówki z oksytocyną. Kazali mi się spakować, zabrać wszystkie swoje rzeczy i udać się na porodówkę. Przyszła po mnie położna, a w miedzy rozmawiałam z W., który już dojeżdżał do szpitala. Gdy położna usłyszała, że lada moment będzie dostałam kolejny cios, powiedziała mi, że i tak nie wpuszczą go teraz na porodówkę, dopiero jak poród się zacznie. Nie rozumiałam tego, zwłaszcza, że poprzedniego dnia nikt nie robił problemu i mógł mi towarzyszyć. Bezradna pozbierałam swoje graty i udałam się za nią. Procedura jak dnia poprzedniego. KTG, kroplówka i czekamy. Nie minęło pięć minut, podchodzi położna i mówi, że mam bardzo upartego męża, bo ten stoi pod drzwiami porodówki i choć mu powiedziała, że może sobie iść to ten ani drgnął. Więc ją uświadomiłam, że on jest przygotowany, ma prowiant i ciuchy ze sobą bo mieliśmy mieć pokój rodzinny, więc znając go to on się nigdzie nie ruszy. Ta uśmiechnęła się do mnie i powiedziała: "No to będziemy musiały jakoś go przemycić". Popłakałam się ze szczęścia, że będzie przy mnie. I tak trwaliśmy razem z nadzieją, że lada moment kroplówka zdziała cuda, zwłaszcza, że skurcze już nie tylko były widoczne na monitorze, ale zaczynałam je czuć. Po godzinie położna mnie zbadała, jednak tam zero postępu, wciąż 3 cm rozwarcia. Kazała mi iść pod ciepły prysznic i zaaplikować sobie czopki na rozwarcie. Pojawiła się kolejna nadzieja. Skakałam sobie pod prysznicem na piłce, polewając się ciepłą wodą, która łagodziła ból. Po powrocie na salę trafiliśmy na bóle parte dziewczyny z sali obok. Cała druga faza trwała u niej całe pięć minut, fakt, że słyszał ją cały szpital, ale załatwiła sprawę ekspresowo. Pomyślałam sobie wtedy, że marzę o takim porodzie, na co W. zareagował zupełnie inaczej, twierdząc, że to jakiś hard-core i że ma nadzieję, że u mnie pójdzie lepiej :P Gdy lekarz skończył odbierać poród przyszedł mnie zbadać, dogłębnie zbadać... Stwierdził, że jeśli po takim badaniu nic nie ruszy to wisi nade mną widmo cesarki. Miałam dość. Rozmawiałam z wieloma osobami, które rodziły SN oraz przez CC i miały porównanie, to jednak poród SN, choć bardzo bolesny, wygrywał ze względu na to, że po kilku godzinach bólu wraca się szybko do formy, w przeciwieństwie do CC. Pokrzepiające były coraz to bardziej bolesne skurcze, które były już co minutę, więc liczyłam, że zaraz się coś rozkręci... nie rozkręciło się... wrócił lekarz by wykonać kolejne badanie. Rozwarcie bez zmian, a podczas badania stwierdził, że podejrzewa asynklityzm, więc maluszek nie ma szans na prawidłowe wstawienie się i wydostanie, dlatego tniemy, zwłaszcza, że odeszły mi wody. Zebrali się lekarze z masą informacji i po tysiące zgód. Byłam przerażona. Jednak wiedziałam, że lada moment moje maleństwo będzie na tym świecie i tylko to się wtedy liczyło. Pożegnałam się z Wojtusiem i zabrano mnie na salę operacyjną. Podano znieczulenie do kręgosłupa i zaczęła się cała akcja. Lekarz był genialny. Żartował sobie i starał się rozluźnić atmosferę. Sama cesarka odczuwalna. Nie czułam bólu, a każdy ich ruch. Tak jakby chcieli Tobiaszka wyszarpać mi spod żeber, aż momentami mi tchu brakowało. 
Dokładnie o 16:20 poczułam, że moje dziecko przyszło na świat. I ku mojemu zdziwieniu pokazali mi tylko dowód na to, że urodził mi się syn. Tak więc, nie wiedząc jak moje dziecko wygląda, za to w 100% pewna, że ma oba jajka, czekałam, aż mnie pozszywają. Momentami miałam ochotę krzyczeć żeby się streszczali, ale bałam się, że spartaczą robotę, więc siedziałam grzecznie cicho. Gdy już byłam gotowa przewieziono mnie do sali porodowej, a tam zastałam najpiękniejszy widok w swoim życiu. Ojciec i syn. Wtuleni. Szczęśliwi. Tak błogo siedzący. Kamień spadł mi z serca, bo wiedziałam, że mój synuś jest w najbezpieczniejszym miejscu na ziemi, w objęciach swojego ojca... Po chwili zabrali Tobiaszka tatusiowi i położyli go na moich piersiach. Moja mała kruszynka. Był cudowny, idealny, najpiękniejszy. Od razu przyssał się do piersi, mój dzielny chłopczyk. Zaczęli nas wieźć do sali poporodowej. A my wciąż, słodko wtuleni w siebie. Nie myślałam wtedy o niczym innym tylko o nim, o tym, że już jest przy mnie, cały i zdrowy. 
Gdy dowieźli nas na salę dotarło do mnie, że lada moment przyjdzie nam się pożegnać z tatusiem, że zabiorą mi go na noc, bo nie mogę nawet głowy unosić, że nie tak to wszystko miało wyglądać... Jednak jedno spojrzenie na mojego cukiereczka rekompensowało mi wszystko. Byliśmy we troje. Szczęśliwi jak nigdy, przerażeni, ale spełnieni - RODZICE. Chyba w tamtej chwili kochaliśmy się mocniej niż kiedykolwiek. Po jakimś czasie do szpitala dojechali moi rodzice, by zobaczyć swojego wnuka. Zauroczył ich od razu. Nie pobyli z nim zbyt długo, bo godziny odwiedzin się kończyły i nadeszła chwila by zostawić mnie samą... Chwila, której tak bardzo się bałam... Pielęgniarki zabrały mojego synusia na noc, a ja martwiłam się czy się nim dobrze zaopiekują, czy nie będzie płakał taki sam, samiuteńki... Położne kazały mi się pożegnać z mężem i czekać na obchód. Chciało mi się wyć, w najpiękniejszej chwili mojego życia rozdzielają mnie z moimi mężczyznami, kolejny raz pomyślałam, że przecież to nie tak miało być! W nocy średnio spałam. Wracało czucie, nasilał się ból. Myślami byłam przy moim skarbie, zastanawiając się czy to płaczące dziecko to przypadkiem nie on. "Byle do 5:30" myślałam, o tej godzinie miałam dostać go do karmienia. Niestety. Gdy pora ta nadeszła dziecka mi nie przyniesiono. W mojej głowie kłębiło się tysiąc myśli, byłam przerażona. Gdy tylko pojawiła się położna zaczęłam dopytywać. Okazało się, że Tobiaszek wymiotował wodami płodowymi i nie mogli mi go dać na karmienie. Gdy pytałam jak mu noc minęła to usłyszałam, że mimo tego, że wymiotował był bardzo grzeczny i spał. Nawet nie wnikałam czy to prawda. Całe szczęście. O 7 miała pojawić się u mnie rehabilitantka żeby postawić mnie na nogi. Był to najgorszy moment podczas całego pobytu w szpitalu. Pani rehabilitantka, bardzo sympatyczna, powoli pomogła mi usiąść na łóżku, wyjaśniła, że jak wstaniemy będzie kręcić mi się w głowie i mogę nawet stracić przytomność. Prawa noga, lewa, już prawie dotykałam podłogi. Brzuch bolał mnie niemiłosiernie (wcześniej otrzymałam tylko paracetamol od bólu, przy karmieniu piersią mocniejsze środki nie wchodziły już w grę). Musiałam się podnieść. Gdy stanęłam na równe nogi myślałam, że bebechy wylądują mi na podłodze. Automatycznie złapałam się za brzuch. Zacisnęłam zęby i małymi tip-topami zaczęłyśmy iść w stronę łazienki. Stanęłam pod prysznicem i słyszę: "może Pani wziąć prysznic". Ale jak wziąć prysznic skoro stoję w piżamie? Jak zdjąć piżamę skoro muszę trzymać brzuch bo innej opcji nie widzę? Miałam dość. Weszła do nas pani położna twierdząc, że ona się mną zajmie, a rehabilitantka może już pójść. Gdy tylko jedna wyszła, od drugiej słyszę: "No szybciej, ściągaj tą piżamę, nie przesadzaj, ruszaj się". MASAKRA! Tyle niecenzuralnych słów cisnęło mi się na usta, ale nie miałam nawet siły się z nią przepychać. Po kilku minutach jakoś się udało. Wzięłam prysznic, żółwim tempem wróciłam do łóżka i miałam ochotę wyć. Zastanawiałam się jak dam radę opiekować się moim maleństwem skoro sama ze sobą sobie nie radzę... Zadzwoniłam do W., który już do mnie jechał. Gdy dotarł do szpitala okazało się, że pokój rodzinny tego dnia się zwalnia. Była to najlepsza informacja tego dnia. Już za kilka chwil będziemy razem, we troje. Jak tylko mogliśmy udać się do pokoju, to nawet ból mi nie przeszkadzał, żeby przejść na drugi koniec oddziału, dostałam takiego powera, że nikt nie był w stanie mnie zatrzymać. Pokój z łazienką i święty spokój, wsparcie najbliższych i możliwość tulenia mojego synusia. Cudownie! 
Nasz pobyt w pokoju trwał dwa dni, jednak nie wyobrażam sobie innej opcji, nie wiem jak wyglądałby ten czas w szpitalu na ogólnej sali, bez tatusia, który spisał się na medal. Gdy na niego patrzyłam łzy szczęścia same cisnęły się do oczu. Opiekował się naszym maleństwem, jak najcenniejszym skarbem, wyglądał przy tym jak gdyby zajmował się tym pół życia. Niczego się nie bał, był czuły i delikatny. Nasz tato-bohater! Do końca życia będę mu wdzięczna za to w jaki sposób wszedł w nową rolę, za to ile ciepła i serca okazał nam w tych pierwszych dniach razem, za to jak się troszczył o mnie i mi pomagał. Wiem, że to głównie dzięki niemu szybciej wróciłam do siebie. Mam najwspanialszego męża na świece, a mój syn wygrał na loterii mając takiego tatusia. 
W niedzielę okazało się, że Tobiaszek jest gotowy do wyjścia i jeśli tylko chcemy i czuję się na siłach możemy opuścić szpital. Dwa razy się nie zastanawiałam. Mimo bardzo dobrej opieki, intymności własnego pokoju z łazienką i pełnego wyżywienia dla całej rodziny, nie ma jak w domu. Chciałam już wrócić i być u siebie. Tak też zrobiliśmy. Po 4 dniach w szpitalu pojechaliśmy do domu.

You Might Also Like

0 komentarze