PODRÓŻ NEL NA DRUGĄ STRONĘ BRZUSZKA

05:22


Dziś kolejny bardzo osobisty post, notka o tym, jak rodziła się moja córeczka. Pierwszy taki post pisałam 20 miesięcy temu, kiedy to na świat przyszedł Tobiaszek (klik), tym razem jednak wszystko było inaczej, pewnie dlatego, że wiedziałam czego się spodziewać. Miejscem gdzie Nel przyszła na świat był, podobnie jak w przypadku Tobinka, szpital w Żorach. Wybraliśmy go dlatego, że miałam bardzo dobre wspomnienia związane z tym miejscem i ludźmi tam pracującymi. Nie ukrywam, że ogromnym czynnikiem był również pokój rodzinny, z którego i tym razem zamierzaliśmy skorzystać. Nelusia musiała przyjść na świat przez cesarskie cięcie, więc wszystko zostało dokładnie zaplanowane, w mojej głowie oczywiście... Plany planami, a życie życiem. Nasza córeczka, podobnie jak i synuś byli planowani, Nelitka nawet bardziej skrupulatnie, aż nie wierzę, że tak się udało ;) Termin porodu wypadał na pierwszą połowę lipca, a gdy lekarz zasugerował 8 lipca na dzień porodu, uśmiechnęłam się tylko mówiąc: "Panie doktorze, 6 lipca obchodzę 30-ste urodziny, ale zero presji" ;) Tak też przyparty do muru lekarz nie miał większego wyboru i musiał mi zrobić najbardziej wyjątkowy prezent urodzinowy jaki mogłam sobie wymarzyć. Wszystko układało się idealnie. Wiedziałam kiedy dokładnie urodzę, mieliśmy "swojego człowieka" w szpitalu, więc były ogromne szanse, że uda nam się załatwić pokój rodzinny, lepiej być nie mogło. Do czasu... do czasu kiedy dowiedziałam się, że do szpitala muszę stawić się dzień wcześniej, że muszę położyć się na sali ogólnej, że cięcie będzie owszem w moje urodziny rano, ale pionizować będą mnie dnia kolejnego, choć się bardzo upierałam, żeby wieczorem już stanąć na nogi, a co za tym idzie do pokoju rodzinnego mogliśmy przejść dopiero dzień później, gdy już będę chodzić... Wszystko się rypnęło, czułam taką samą bezsilność jak wtedy gdy rodziłam Tobiaszka i okazało się, że pokój ten jest zajęty... Całe szczęście nie było tak źle. Na sali trafiłam na świetne dziewczyny, jedna z nich również czekała na cięcie, a później w zerowej dobie wylądowałyśmy razem na sali (plusem żorskiego szpitala jest to, że sale poporodowe są dwuosobowe). W czwartek (dzień przed porodem) miałam zrobione wszelkie niezbędne badania. Wojtek starał się być jak najdłużej w szpitalu, odwiedziła mnie moja mama z bratem, później wpadła przyjaciółka, a na koniec dnia miałam najwspanialszego gościa pod słońcem - Tobiaszka. Wiedziałam, że w piątek się nie zobaczymy, więc byłam przeszczęśliwa, że mogę go jeszcze wyściskać :) Noc nie minęła spokojnie. Ciągle się budziłam, trochę się obawiając. Nie bałam się samego cięcia i tego co mnie czeka później, choć wiedziałam, że to nic przyjemnego i okres dochodzenia do siebie może być różny, ale martwiłam się o moją małą Kruszynkę, czy wszystko będzie z nią w porządku. Podczas całej ciąży lekarz przeżywał, że jest bardzo malutka, dodatkowo na jednej z wizyt spędził sporo czasu patrząc w monitor zastanawiając się czy przypadkiem nie ma rozszczepu wargi (jak się później okazało był to jedynie cień jej rączki jaki padał na buzię), więc trochę mnie nastraszył i tak jak w przypadku Tobiaszka o jego zdrowie się nie obawiałam, to teraz modliłam się, żeby wszystko było dobrze. Starałam się w tym wszystkim zachować spokój. Myslałam o tym, że już za kilka godzin się zobaczymy, a za kilka dni pojedziemy do domku gdzie czeka na nią braciszek i gotowy pokoik. 
Piątkowy poranek był tak emocjonujący, że sama zapomniałam, że mam urodziny :) Z samego rana zabrano mnie na salę porodową, tam podłączono do kroplówki, Wojtek był już przy mnie. Cała drżałam, nie mogłam się doczekać chwili kiedy zabiorą mnie na salę operacyjną. Chwilę później wszedł dr Gaweł, przywitał się, poprosił żeby mnie nie cewnikować (zrobił to sam, na sali, gdy zaczęło działać znieczulenie - po co się katować:)) i oznajmił, ze za pół godziny będziemy zaczynać. Cały zespół był cudowny. Wszyscy ogromnie życzliwi, pani doktor, która stała mi nad głową o wszystkim mnie informowała, przeprowadziła mnie przez cały zabieg krok po kroku. Czułam się bezpiecznie i bardzo zaopiekowana. Jedynym nieprzyjemnym momentem był nagły spadek ciśnienia, zrobiło mi się bardzo niedobrze, poczułam jak oblewa mnie zimny pot, narastał szum w uszach i słyszałam tylko stłumione słowa miłej pani doktor "doktorze 70 na 30 i spada", po chwili coś mi wstrzyknięto i wszystko wróciło do normy. Pan doktor przystąpił do działania. Po kilku intensywnych szarpnięciach czułam jak wyciąga ze mnie moją malutką córeczkę. Pokazał mi jej buzię, taką małą, delikatną, słodką twarzyczkę. Po chwili na sali rozległ się jej płacz, a ja zaczęłam płakać razem z nią. Morze łez lało się po policzkach, tak że lekarka stojąca przy mnie nie była w stanie ich wszystkich otrzeć. Drugi raz w życiu poczułam dokładnie, gdzie znajduje się moje serce. Poczułam tak ogromne szczęście i ulgę, że wszystko jest dobrze, że nie mogłam przestać płakać. Czułam wyrzuty sumienia, że cała ciąża minęła mi tak szybko, że nie miałam tyle czasu jak za pierwszym razem żeby się na niej skupić, wszystko dokumentować i celebrować każdy dzień w tym stanie, a przecież ona na to tak bardzo zasługiwała... Była taka śliczna i malutka. Po chwili usłyszałam, że wszystko z nią dobrze, że 10/10, że jest już w ramionach tatusia, i znów zaczęłam szlochać. Tak bardzo chciałam już być przy nich, tak bardzo chciałam wziąć ją w ramiona, ukochać i przeprosić za tą nieuwagę przez 9 miesięcy. Kochałam ją już jak była w brzuszku, ale gdy ją zobaczyłam miłość ta nabrała zupełnie innego wymiaru, a moje serce zaczęło pękać w szwach od jej nadmiaru. To najpiękniejsze czego człowiek może doświadczyć. Tak jak za pierwszym razem już chciałam poganiać lekarza, jednak nie miałam odwagi, w obawie, że spartaczy robotę;) i tak mocno jak sobie obiecywałam, że nie będę podglądać w lampie jak mu idzie, tak samo mocno mnie kusiło żeby spojrzeć... no i spojrzałam:P Tym razem nie było to tak tragiczne, nie widziałam wyjętych swoich wnętrzności i ogromnego ssaka buszującego po mojej jamie brzusznej. Ten widok nawet mnie rozśmieszył, wewnętrzne powłoki były już pozszywane, a lekarz zabierał się za ostatnią warstwę, więc mój brzuch wyglądał jak ogromna uśmiechnięta buźka, wiecie, taki LOL :) Dodatkowo doktorek w trakcie zszywania mnie poprosił o zdjęcie mu okularów! Rozumiecie! W momencie wykonywania najbardziej estetycznej roboty on prosi o ściągnięcie okularów?! WTF?! Oczywiście zaprotestowałam stwierdzając stanowczo, że się nie zgadzam aby podczas szycia, które wymaga największej precyzji on zdejmował okulary! Ogromnie to rozbawiło towarzystwo na sali, po czym pan doktor zakomunikował, że ślepy to on nie jest i mogę leżeć spokojnie, a jemu najzwyczajniej w świecie pocą się noski. Musiałam to łyknąć, jednak do końca nie byłam pewna jak będzie wyglądać moja blizna... Ostatecznie okazało się, że odwalił kawał dobrej roboty i każdy jest pod wrażeniem jego pracy. Ufffff. Gdy operacja się zakończyła wciąż byłam bardzo rozemocjonowana i cały czas dziękowałam całemu zespołowi medycznemu za moją małą córeczkę i za to w jaki sposób się ze mną obchodzili. Przenieśli mnie ze stołu operacyjnego na łóżko i zaczęli wieźć, już wiedziałam gdzie zmierzam, serce waliło mi jak szalone, cała drżałam z radości, wiedziałam, że za chwilę uderzy mnie kolejna fala miłości, tak jak wtedy gdy podobny obrazek widziałam po przyjściu na świat Tobinka, po chwili zobaczyłam moją małą Istotkę w najbezpieczniejszych objęciach na świecie, siedzieli sobie tak spokojnie przytuleni, Nel i tata, moje dwie miłości, myślałam, że oszaleję ze szczęścia, wiedziałam, że mogę być spokojna, że moje Maleństwo jest zaopiekowane, że zaraz będziemy wszyscy razem. 
Przywieziono mnie na salę poporodową Nelusię zabrali na szczegółowe badania i do ubrania. Przydzielono mi miejsce, wpuszczono Wojtka i tak bezgranicznie szczęśliwi czekaliśmy kiedy oddadzą nam naszą córeczkę. Gdy tylko ją przywieźli mogłyśmy się tulić do woli. Była taka śliczna, maleńka. Od razu przystawiła się do piersi i zaczęła pić, a mi łzy radości znów płynęły po policzkach. Trwałyśmy w tych objęciach dłuższą chwilę, a ja tak samo jak 20 miesięcy temu przeklinałam pod nosem, że nie mogę  się podnieść, że nie mogę unieść głowy i sobie jej dobrze pooglądać, wiedziałam jednak, że na to przyjdzie jeszcze czas, najważniejsze że była cała i zdrowa. Maleństwo, jak i tatuś zostali ze mną do wieczora. Później Nelitkę zabrano na salę noworodkową, a Wojtek musiał jechać do domu. 
Znieczulenie przestało działać, Ketonal nic nie dawał, to była najdłuższa noc w moim życiu. Miałam wrażenie, że z Tobiaszkiem pierwsze chwile po cięciu dużo lepiej zniosłam. Nie zmrużyłam oka ani na moment, nie mogłam znaleźć sobie pozycji, wszystko mnie bolało, rana, kręgosłup, głowa... Wiedziałam, że z dnia na dzień będzie lepiej i że muszę wytrzymać, jednak ta noc trwała wiecznie... Z samego rana przyjechał Wojtek i z niecierpliwością czekaliśmy aż mnie spionizują żebyśmy mogli udać się do pokoju rodzinnego, gdzie będziemy już razem z naszą Kruszynką. Trochę to trwało, jednak gdy tylko przekroczyłam jego próg od razu poczułam się lepiej. Położna była bardzo wyrozumiała i pozwoliła żebym pod prysznic poszła już po przetransportowaniu mnie i w towarzystwie męża, było to trochę mniej krępujące niż w przypadku gdyby to obca kobieta miała mi pomagać. W naszym pokoju zmobilizowałam się ogromnie i byłam bardzo samodzielna. Brawo ja! Gdy tylko się odświeżyłam przywieźli nam Nelusię, która od tamtej pory była z nami już non-stop. Nie mogliśmy się na nią napatrzeć. Była niczym kolejny cud świata. Śliczna, mała dziewczynka, z dołeczkami w policzkach gdy się mimowolnie uśmiechała:) Prawie cały czas spokojnie spała, ale i domagała się cycusia, a piersi mi nieźle załatwiła już na wstępie. Wojtek nie mógł patrzeć na moje łzy przy każdorazowym przykładaniu jej, a Młoda Dama nie chciała pić przez nakładki, wiec wiedziałam, że jeśli chcę karmić to muszę wytrzymać i wytrzymałam. Dziś nie mamy najmniejszego problemu z karmieniem i możemy korzystać z tego obie :) Tego samego dnia w szpitalu odwiedzili nas rodzice i Tobiaszek. Jego reakcja na siostrzyczkę była ujmująca. I znów ryczałam. Chyba w życiu tyle nie płakałam ile przez te kilka dni.
Łzy radości z powodu pojawienia się Nelki przeplatały się ze łzami tęsknoty za moim synusiem, który tęsknił do mamy. Całe szczęście w niedzielę przyjechał do nas znowu i mimo bólu mogłam się z nim trochę pobawić. Bo jak wytłumaczyć takiemu Maluszkowi, który wlepia w ciebie te swoje piękne niebieskie oczka, bierze za rękę i zaprasza do zabawy, że mama nie pójdzie?! Nie da się! W poniedziałek rano lekarz zakomunikował, że możemy wyjść do domu. Ależ byłam szczęśliwa, że nareszcie będziemy wszyscy razem. 
Gdy przyjechaliśmy na Neli czekała prababcia z kuzynką, a braciszek akurat miał drzemkę. Gdy się obudził pobiegliśmy do niego (tak, w moim rozumieniu był to sprint, może i sprint żółwia, ale spieszyłam się jak nigdy), sama nie wiem kto się bardziej ucieszył z tego spotkania;) 
Od tamtej pory byliśmy już wszyscy razem. Stworzyliśmy kompletną rodzinę, taką jaką sobie wymarzyliśmy. Ciekawe co los nam jeszcze przyniesie, ale póki co jestem Bogu wdzięczna za to co mam. Lepiej być nie mogło. Mam 30 lat i czuję się bardzo spełniona. Mam męża, który jest moim najlepszym przyjacielem, wspaniałego syna, który daje mi tak wiele radości każdego dnia, a teraz w prezencie urodzinowym otrzymałam CIEBIE, dziękuję córeczko <3

You Might Also Like

0 komentarze