BANGKOK EKSPRESOWO - RELACJA Z PODRÓŻY

07:36

Jak dobrze wiecie niedawno wróciliśmy z naszej podróży do Tajlandii. Męczymy się już ze sobą 10 lat i chcieliśmy to uczcić w wyjątkowy sposób;) Było bosko!! Kolory, smaki, ludzie - wszystko wspaniałe, nie do opisania! Przywieźliśmy ponad 5 tysięcy zdjęć więc selekcja była ciężka, jednak udało mi się coś dla was wybrać aby podzielić się z wami naszymi wrażeniami i tym ile udało nam się zrealizować z naszego planu. Tym samym przychodzi też pora na obiecane ujawnienie się, wiecie tak z "twarzy":)

Lecieliśmy ukraińskimi liniami lotniczymi, z przesiadką w Kijowie, więc nastroje były mieszane przed samym wylotem, jednak czekało nas bardzo pozytywne zaskoczenie. Na trasie Warszawa - Kijów podstawiony zwykły samolot, taki jakimi latają linie typu WizzAir czy Ryanair. Podczas całego lotu obsługa proponowała darmową wodę, mimo, że przelot trwał zaledwie 1,5 godziny. 
W Kijowie na lotnisku spokojnie, zero oznak wojny czy ryzyka rozpadu kraju. Każdy żyje swoim życiem. Bagaż miał automatyczny transfer, więc nie musieliśmy się martwić o walizki w trakcie przesiadki. Kolejne formalności i boarding szybko i bez jakichkolwiek problemów. Samolot podstawiony na lot do Bangkoku zdecydowanie większy. Podczas samego lotu dostaliśmy dwa posiłki, na start ciepłą kolację + deser oraz napoje typu soki, woda, kawa czy herbata bez ograniczeń. Po całonocnym locie budziło nas pyszne śniadanie i ciasteczko. Obsługa na bardzo dobrym poziomie, a i posiłki całkiem smaczne. Ponadto, każdy pasażer otrzymał: koc, opaskę na oczy do spania, stopery do uszu, chusteczki odświeżające oraz słuchawki. 

Na lotnisku w Bangkoku wylądowaliśmy przed 10:00. Lotnisko jest ogromne, jednak wystarczy podążać za oznaczeniami. Na lotnisku mnóstwo kwiatów, posążków Buddy i innych charakterystycznych akcentów buddyzmu. Bagaż rozładowany został w tempie ekspresowym (jedynie na polskim lotnisku czekaliśmy dość długo, wszędzie nasze rzeczy zostały przekazane bardzo sprawnie bez zbędnego wyczekiwania). Następnie udaliśmy się po taksówkę. Wszystkim planujących podróż do Tajlandii od razu radzę, aby udać się bezpośrednio na oznakowane miejsce z taksówkami, gdzie w odpowiednio przeznaczonym stanowisku zarezerwujemy sobie taksówkę, która zabierze nas we wskazane miejsce. Oczywiście ceny można trochę negocjować. My za przejazd z lotniska do hotelu, który znajduje się blisko centrum Bangkoku, zapłaciliśmy 450 baht (ok 50zł). Trasa liczy 34km i jechaliśmy przez 45-50min. Dodatkowo kierowca musi płacić za przejazd przez autostrady kilkakrotnie, więc cena wydaje mi się uczciwa, nawet bardzo. 


Gdy dotarliśmy do hotelu byliśmy bardzo zadowoleni, że w 100% jest to te miejsce, które zamawialiśmy przez booking.com. Zdjęcia nie były przekłamane. Cały hotel ogromny i bardzo zadbany. Już nie wspomnę o obsłudze, która jest bardzo uczciwa. Tak, tak mój mąż na potęgę ich testował - fakt, nieświadomie gdy to czynił, a Tajowie te próby przechodzili bezbłędnie. 

Nasz pokój w Prince Palace Hotel

Hotel oferuje też pyszne śniadania, gdzie króluje szwedzki bufet, a w nim cała masa pyszności lokalnych i europejskich, owoców i deserów w nieskończoność i całe mnóstwo świeżych soków. Więc można było konkretnie i pysznie się najeść.
Dodatkowo hotel posiada piękny bar z basenem, gdzie znajduje się taras z widokiem na Bangkok. 

 
W hotelu wzięliśmy szybki prysznic, zjedliśmy danie w 5min przywiezione jeszcze z Polski, by na starcie nie zaprzątać sobie głowy szukaniem odpowiedniego miejsca na posiłek, i ruszyliśmy zwiedzić Bangkok. 


Wzięliśmy tuk-tuka, choć nie wiedzieliśmy jeszcze, że świątynia Wat Arun jest w remoncie. Niestety tutaj chyba daliśmy się pierwszy raz nabrać, bo zapłaciliśmy 200baht (gdzie później udało nam się podobne odległości pokonywać za 100-150baht), no nic, błąd nowicjusza w mieście, każdy radzi sobie jak może :) Trzeba uważać na kierowców, gdyż często są oni powiązani z różnymi atrakcjami turystycznymi i dostają prowizję za przywiezienie klienta do danego miejsca. 
Jako, że zrezygnowaliśmy z dalszej przeprawy pod remontowaną świątynię udaliśmy się prosto do Wat Pho i Świątyni Leżącego Buddy. Wat Pho jest jedną z największych (powierzchnia: 80.000m²) i najstarszych świątyń buddyjskich w Bangkoku. Znajduje się w niej ponad tysiąc wizerunków Buddy, w tym słynny Leżący Budda. Sam kompleks świątyń bardzo mnie zdziwił. W życiu nie widziałam tylu budynków sakralnych w jednym miejscu. Wszystko zadbane, czyste, kolosalne, złote... Coś niesamowitego. Wstęp do świątyni kosztuje 100baht od osoby, nie jest to wygórowana cena jak na ilość pięknych atrakcji, które można zobaczyć. 







  

 

  

  

 

Zwiedzanie zajęło nam dobre 2 godziny, jak nie więcej. Dlatego później zdecydowaliśmy się na spacer w kierunku hotelu. Tak więc wzięłam mapę w ręce i postanowiłam wyznaczyć naszą trasę, tak by choć z oddali zobaczyć Wat Arun, mimo, że była remontowana. 


Udaliśmy się do pobliskiego parku, który znajduje się na drugim brzegu rzeki oddzielającej nas od świątyni. Robiło się już ciemno, a po drugiej stronie pod świątynią był pokaz artystyczny, który mogliśmy bardziej usłyszeć niżeli zobaczyć. Jednak widok zachodzącego słońca, łódek turystycznych, świątyni, przedstawienia, tysiąca kolorowych światełek i pięknie zielonej trawy nas zachwycił na tyle, że postanowiliśmy na chwilę przyklapnąć w tym parku i nabrać sił przed czekającym nas spacerem do hotelu ( nie, wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że po drodze się zgubimy, będziemy mieli problem z przedostaniem się na drugą stronę ulicy przez wzmożony ruch i będziemy zmuszeni przejść slumsami w chińskiej dzielnicy)


Gdy już odetchnęliśmy ruszyliśmy w stronę hotelu, tak przynajmniej nam się wydawało. Na każdym większym skrzyżowaniu znajduje się mapa okolicy z dokładnym wskazaniem na miejsce, w którym aktualnie się znajduje. Ok, ja rozumiem, że jeżdżą drugą stroną ulicy, ale czy mapy też muszą być jakby do góry nogami?? Gdy opanowaliśmy mapkę i ruszyliśmy przed siebie, przy następnym skrzyżowaniu okazywało się, że poszliśmy w zupełnie innym kierunku. Nie powiem, było ciekawie ;) I nic mnie nie zdziwiło (nawet śpiący bezdomni ułożeni równiutko na chodniku, obok których przejeżdżają super fury ) tak bardzo jak fakt, że posągi Buddy znajdują się wszędzie! Nawet przy śmietnikach...


Podczas tego "krótkiego" spaceru byliśmy już bardzo spragnieni i głodni, dlatego gdy tylko naszym oczom ukazał się sklep wbiegliśmy do niego czym prędzej. Zaciekawieni produktami, które głównie były o smaku owoców morza, postanowiliśmy wypróbować jakiś tamtejszy smakołyk i tak też wybraliśmy paluszki o smaku ośmiorniczki! Jednak ich smak nie powalał ;)


Mimo naszego zmęczenia byliśmy pełni wrażeń i przeszczęśliwi, że pokonaliśmy taką trasę na nogach, gdyż udało nam się zobaczyć różne zakamarki Bangkoku po zmierzchu. No i nie powiem - była to pewnego rodzaju przygoda :)

Niestety mimo najszczerszych chęci nie udało się skorzystać z basenu hotelowego, pozostało nam po całodziennym biegu przez Bangkok zrelaksować się na tarasie przy basenie, sącząc drinka i podziwiając miasto nocą.


Kolejnego dnia czekała nas zorganizowana wycieczka do Kanchanaburi. Wycieczka bardzo dobrze zorganizowana. Klimatyzowany busik na 8 osób pojawił się punktualnie pod hotelem skąd zabrano nas w dalszą drogę. Jechaliśmy około 2 godzin. Pierwszym przystankiem był cmentarz ofiar wojennych w Kanchanaburi. 

 
 


Następnie zabrano nas do muzeum w Kanchanaburi oraz na most na rzece Kwai. Muzeum zrobiło na nas ogromne wrażenie, gdyż jak pisałam wcześniej, specjalnie przed wyjazdem zobaczyliśmy film z Nicole Kidman i Colinem Firthem "Droga do zapomnienia", który pokazuje co w czasie wojny działo się w obozie jeńców, którzy zmuszeni byli budować kolej. Tak więc, mieliśmy przed oczami wiele scen z filmu oglądając tamtejsze eksponaty, a w mojej głowie jak echo tkwiło pytanie "jak człowiek człowiekowi może być takim potworem".

 



 

   

  

  

 

Zaraz obok muzeum znajduje się słynny most na rzece Kwai a na nim ludzi jak mrówków, cała masa sklepików i naganiaczy, którzy nie są tak nachalni jak sklepikarze na przykład w krajach afrykańskich. O dziwo udało nam się uchwycić kila fotek na moście bez całej gromady ludzi w tle:)






Gdy już wszystko obeszliśmy przyszła kolej na atrakcję, na którą bardzo niecierpliwie czekałam - jazda na słoniach. Byłam ciekawa jakie są w realu. Jaką mają skórkę, jaki zapach, jak się zachowują, a co najważniejsze w takich warunkach są trzymane. Całe szczęście moje wrażenia są jak najbardziej pozytywne. Słonie są czczone w Tajlandii i krzywda im się nie dzieje. Pewnie wszystko zależy też od miejsca, w którym przebywają, ale porównałabym ich sytuację do pozycji koni w naszym kraju. 

 
  


Mówię wam, przeżycie niesamowite, słonie niezwykle spokojne, podczas przejażdżki zajadały się, nie wariowały, a ich opiekunowie wykazywali się ogromnym opanowaniem. Skórę mają dziwną, suchą, chropowatą, jakby popękaną. Bajer! :) Dodatkowo poznaliśmy małżeństwo z Polski, które już kończyło swoją przygodę z Tajlandią, a co najważniejsze nie byli to zwykli turyści, przylecieli do Tajlandii z ROWERAMI i tym sposobem się przemieszczali. Miśka, Leszku - SZACUN!

Po spotkaniu z gigantami i przejażdżce, która trwała może 20 minut przyszła pora na bambo rafting i lunch, który (jak wszystko co tajskie do jedzenia) ogromnie nam smakował.

 

Gdy nabraliśmy sił i trochę się zregenerowaliśmy podjechał pod knajpkę busik, który zabrał nas do Świątyni Tygrysów robiąc mały przystanek przy lokalnych wodospadach. W cieniu mogliśmy wsłuchiwać się w szaleńczy śpiew ptaków i podziwiać wodospady, z których najbardziej korzystały dzieci bawiące się i kąpiące w naturalnym basenie. 


Tutaj też nadeszła pora na zmianę stroju. Jak poinformowano nas do Świątyni Tygrysów należy mieć zasłonięte nogi i ramiona. Nie wolno zakładać także pomarańczowych, żółtych i czerwonych ubrań żeby nie rozzłościć jakiegoś kociaka albo bizona. Niestety nie doczytałam tego w kraju i w momencie gdy musiałam coś wykombinować do ubrania (mając tylko jedną jedyną długą spódniczkę w neutralnym kolorze, a która wyglądała jak psu z gardła wyjęta) ogarnęła mnie panika, jednak skoro miały to być wakacje mojego życia przełknęłam fakt mojego niedopatrzenia i z pokorą wcisnęłam w plecak tą nieszczęsną kieckę. Przy wodospadach znajdowały się przebieralnie i toalety więc spokojnie mogłam zmienić wdzianko, jednak toaleta mnie załamała! Moja mina mówi sama za siebie:


Gdy już ekspresowo się przebrałam udaliśmy się do naszego busika aby pojechać do Świątyni tygrysów i spotkać te niesamowite zwierzaki. Tutaj musieliśmy zrobić losowanie do zdjęć. Niestety na 5-osobową grupę do zdjęcia tylko jedna może trzymać głowę tygrysa na kolanach. Leszek odpuścił i dał nam się bawić w wyliczankę, no i jak to mówią o głupcach i szczęściu - udało się, wypadło na mnie. Nie powiem przeżycie mrożące krew w żyłach, jednak dwa koty, które właśnie pozują z grupami i mają głowę na kładzioną na kolanach są całkowicie naćpane, biedaczyska nie wiedzą co się z nimi w danej chwili dzieje. Niby dobrze, że ktoś się nimi zajmuje, że chronią je przed wymarciem, jednak cóż to za życie? Przywiązane łańcuchami i nafaszerowane prochami...
Pozostałe tygrysy nie wyglądały na naćpane, momentami nawet sprawiały, że chciałam uciekać gdzie pieprz rośnie, i nie, nie jestem jakimś cykorem, ale proszę wyobraźcie sobie, że podchodzicie do kociaka żeby pstryknąć sobie fotę, a ten zamiast spokojnie pozować wzdryga ręką czy zarzuca głową niczym modelka na wybiegu. Uczucia nie do opisania, być tak blisko z taką bestyjką...

 
Kompletnie wykończeni bo całej masie atrakcji w tym dniu zostaliśmy wpakowani do busa i udaliśmy się w drogę powrotną do Bangkoku, gdzie po przybyciu daliśmy sobie chwilę żeby odsapnąć i ruszyliśmy na podbój miasta nocą. Może niektórzy z was pamiętają ale mieliśmy w planach wyjście na kabaret LadyBoyów, niestety nie zamówiliśmy biletów, a gdy chcieliśmy bezpośrednio tam pojechać taksówkarze namówili nas na ping-pong show. Nie wiem czy orientujecie się o czym mowa, ja nie miałam zielonego pojęcia, ale pojechaliśmy. Tuk-tukarz zawiózł nas do jakiejś podejrzanej dzielnicy, na sam koniec ciemnej uliczki, i wprowadził nas do klubu. Wejście wyglądało jak przedpokój w mieszkaniu, tam musieliśmy zapłacić po 600baht, wyłączyć telefony oraz oświadczyć, że wiemy, iż nie można nic nagrywać ani fotografować. Gdy miła pani nas wprowadziła moim oczom ukazał się bar z ogromnym podestem i rurą na środku. Ruchy tych pań były tragiczne. Mój szanowny małżonek stwierdził, że on lepiej przy rurce mógłby się poruszać, jednak gwarantuję wam, że takich zdolności jakie później kobiety pracujące tam przedstawiły nie ma ani on, ani ja. Pozwólcie, że wymienię co panie tańczące robiły swoimi kobiecymi partiami:
- wyciąganie kilkunastometrowego sznurka,
- zdmuchiwanie świeczek z tortu,
- otwieranie piwa,
- wlewanie wody,a wypuszczanie coca-coli,
- strzelanie piłeczkami ping-pongowymi w publiczność
oraz wiele innych, o których wolę szybko zapomnieć:P Ale to nic, nie nie, to był pikuś, na koniec show do pani wyszedł jakiś Taj i najzwyczajniej w świecie zaczęli uprawiać seks w przeróżnych pozycjach, wszyscy byliśmy zdumieni!
Po niecałej godzinie takich wrażeń, która kosztowała nas prawie 150złotych, udaliśmy się, z oczami szeroko otwartymi, na najbardziej rozrywkową ulicę w Bangkoku - Koh San. Tam poszaleliśmy, poznaliśmy kolejnych wspaniałych ludzi różnych narodowości, poszliśmy do klubu gdzie muzyka najbardziej nam odpowiadała i zjedliśmy pyszne Pad Thai. Na Koh-San Road znajdziecie wszystko: masaże, hostele, pyszne jedzenie street-food, tatuażystów, knajpki, mc'donalda i wiele serdecznych ludzi. którzy nie pozwolą przejść obojętnie. Wspaniałe miejsce tętniące życiem 24h na dobę.


Po całonocnej imprezie wróciliśmy do hotelu i nawet nie pamiętamy jak zasnęliśmy. Rano mieliśmy pobudkę zaplanowaną na 7:00 żeby jak najszybciej ruszyć zwiedzać Wielki Pałac Królewski, a później przed lotem odpocząć na basenie, jednak plany swoje, a życie swoje. Wstaliśmy o 11 zdziwieni, że nikt nie nastawił budzika, a dodatkowo byliśmy prawie pewni, że nas okradziono z kamery gopro. Jak się później okazało mój zmęczony imprezą mąż zostawił kamerę w holu hotelu, a obsługa zadbała o to by wróciła cała i zdrowa do nas - największy shocker pobytu! 
Gdy emocje, szczęście i euforia po odnalezieniu się kamery opadły ruszyliśmy baaaardzo spóźnieni na zwiedzanie Wielkiego Pałacu. Oczywiście tego też nie doczytałam, że Pałac jest kolejnym miejscem gdzie należy mieć kolana i ręce zasłonięte!! Całe szczęście wygrzebałam ostatnie, ciut dłuższe, ubrania i sytuacja znów była pod kontrolą. 
Wejście do Wielkiego Pałacu również jest płatne i to 600baht od osoby! Jednak warto wydać te pieniądze, zwłaszcza, że cena jest dokładnie taka sama jak wejściówka na ping-pong show, więc jak już, to wybierajcie Wielki Pałac Królewski, serio! Przepych na 218.400m² jest niesamowity! Same złoto i zdobienia, a wszystko bardzo czyste i zadbane otoczone soczystą zielenią. Oczywiście ludzi całe tłumy, momentami aż ciężko było przejść bez rozpychania się łokciami. 






 

Po ponad dwugodzinnym zwiedzaniu Wielkiego Pałacu Królewskiego wróciliśmy do hotelu gdzie czekały na nas spakowane już wcześniej walizki. Odetchnęliśmy chwilę i ruszyliśmy na poszukiwanie taksówki, która zawiezie nas na lotnisko Don Mueang skąd mieliśmy lot na Krabi. 
Lot najnowszym samolotem liniami Air Asia. Wszystko przebiegło bez jakichkolwiek problemów i po 1,5h byliśmy już na lotnisku w Krabi, a o naszym pobycie tam przeczytacie w kolejnym poście :)

Tyle z relacji z naszego truchtu po Bangkoku, wszelkie informacje praktyczne o zwiedzonych przez nas miejscach znajdziecie w poście Tajlandia - Plan podróży. Jak widzicie trochę inaczej wygląda to niż planowaliśmy, ale zaliczyliśmy ping-pong show i to się liczy :P Masakra... 

PS: Aby zobaczyć zdjęcia większe niż te w poście powyżej wystarczy kliknąć w zdjęcie i voila ! :)

You Might Also Like

0 komentarze